czwartek, 21 czerwca 2012

107. Ponowny czas rozstań


Nad Doliną Godryka powoli wstawał nowy dzień. W pokoju robiło się jaśniej, choć szarobure chmury kłębiły się na niebie, zasłaniając wschodzące słońce. Było niesamowicie cicho, tak że Harry niemal słyszał opadające na parapet białe płatki śniegu.
Siedział pod oknem nieruchomo całą noc i rozmyślał o minionym już dawno dniu.
Mecz trwał kilka godzin i zakończył się widowiskowym schwytaniem znicza przez Trudy Mason. Niestety cała radość, jaką czuł z wygranej Harpii, została prawie natychmiast stłamszona przez kobietę z wymyślnie ufryzowanymi blond włosami, stojącą przy wejściu do szatni zawodników i rozmawiającą z Ginny. Przeklął cicho w myślach. Nie zdążył jej ostrzec przed tą babą. Jednak Ginny zauważyła jego, gdy zbliżał się z Teddym na ramieniu i machnęła ręką, by nie podchodził. Niestety Skeeter to zobaczyła i odwróciła się do niego, szczerząc zęby w paskudnym uśmiechu i zaciskając swoje szpony na torebce. Wściekle zielone pióro pisało jeszcze szybciej niż zwykle na wiszącej przed nią podkładce. Mógł się tylko domyślać, co jutro ukaże się w „Proroku”. Zacisnął szczęki i podszedł, ale tylko po to, by pociągnąć Ginny za sobą, cedząc przez zęby: „Bez komentarza” do Skeeter, która natychmiast rzuciła się na niego z pytaniami.
Ginny przekręciła się przez sen na drugi bok, wyrywając go z otępienia, i zwinęła się w kłębek. Jej ręka bezwiednie poruszyła się po pustej stronie łóżka. Czyżby szukała jego? Uniosła głowę i zaniepokojona rozejrzała się po sypialni.
- Harry? – szepnęła zaspanym głosem. Tak, szukała.
Podniósł się z krzesła, przeciągnął, i podszedł do łóżka, by usiąść przy niej.
- Jestem – mruknął i dotknął jej policzka. – Śpij.
Ułożyła się z powrotem blisko niego, obejmując go jedną ręką. On zaś odwrócił się tyłem do niej i oparł głowę na ręku. Wrócił do wspomnień.
Wieczorem się pokłócili. Sam już nie wiedział, o co.
Teddy, który zasnął wkrótce po powrocie do domu, został odprowadzony do babci, a Ron i Hermiona po wypiciu kilku butelek kremowego i jednej ognistej (głównie pił on z Ronem), wrócili do siebie. I, gdy zostali sami, wszystko się popsuło.
Ginny marszczyła brwi za każdym razem, gdy na niego patrzyła i nerwowo machała różdżką przy sprzątaniu. Była czymś rozdrażniona. Wszystko wyjaśniło się, kiedy przeszli do salonu i zaproponował jej przeniesienie się do Nory na czas jego szkolenia.
- Dlaczego? – zapytała szorstko.
Siedziała sztywno na kanapie z założonymi rękami na piersi i wpatrywała się w ogień płonący na kominku.
- Nie chcę byś mieszkała tu sama. Tam przynajmniej będziesz miała się do kogo odezwać...
- Ale ja chcę tu zostać! – zaprotestowała. – To nasz wspólny dom.
- To prawda – przytaknął i podszedł do niej bliżej. – Ale tam będziesz...
- Co? Bezpieczniejsza? – warknęła, przerywając mu. – Nie możesz zaprzeczyć, bo to chciałeś powiedzieć, prawda? – Wyciągnęła rękę, gdy zaczął się do niej nachylać. – I nie zbliżaj się do mnie, bo zioniesz ognistą na milę – syknęła, odwracając głowę, więc cofnął się do kominka.
- Chcieliśmy opić z Ronem waszą wygraną... – zaczął się tłumaczyć.
- Nie tłumacz się – jęknęła, spoglądając na niego. – Powiedz tylko, po co?
Harry nie odezwał się, bo nie był pewny do czego to pytanie się odnosi. Po co wypili? Jakoś nie za bardzo to pasowało.
- Po co tam idziesz? – zapytała ponownie, wypowiadając zdanie do końca. – Po co ci jeszcze ten kurs?
- Po zakończeniu tego szkolenia będę prawdziwym aurorem. A wiesz, że na tym mi bardzo zależy.
- Wiem – mruknęła, kiwając głową. – Tylko dlaczego nie wysłali cię w zeszłym roku, czy wcześniej, po Hogwarcie?
- Nie było...
- Och, daj spokój! – wykrzyknęła, wstając i podchodząc do schodów. Jej głos z każdym słowem robił się coraz wyższy. – Nie było okazji? To chciałeś powiedzieć?
Harry zrobił kilka kroków i stanął obok niej. Powoli zaczynał rozumieć, o co jej chodzi.
- Byliśmy tuż po ślubie, a śmierciożercy nadal siali panikę. Robiłem, co mogłem, by pomóc ich złapać i w miarę możliwości być blisko ciebie.
- Ale to nie wyszło, bo wysłali cię do Egiptu, a ja zostałam sama... - W jej oczach zaszkliły się łzy na wspomnienie tamtych wydarzeń.
- Robards zrozumiał, że popełnił błąd, ale było za późno. A teraz pewnie stwierdził, że nic nam nie grozi i spokojnie może mnie wysłać do Akademii.
Wyciągnął ręce, by ją objąć i pocałować.
- Nie – zaprotestowała. – Zostaw.
Przyłożyła dłonie do jego ramion i lekko go odepchnęła.
- Nadal śmierdzisz ognistą – warknęła. – Poza tym jestem zmęczona i nie mam na to ochoty. Idę spać. A ty rób co chcesz.
Odwróciła się i wbiegła na schody.
On stał w salonie jeszcze długo, wsłuchując się w odgłosy dochodzące z łazienki i sypialni na górze.

Ręka Ginny wsunęła się pod jego koszulkę i dotknęła jego brzucha. Nadal potrzebowała fizycznego kontaktu. Ciche mruczenie zabrzmiało tuż przy uchu. Ocknął się natychmiast.
- Czemu nie śpisz? – zapytał.
- A ty? Nie spałeś całą noc? – Przerzuciła pytanie na niego. – Denerwujesz się?
Potrząsnął głową.
- Nadal uważam, że powinnaś przenieść się do Nory – powiedział.
Przewróciła oczami na te słowa, z trudem powstrzymując się przed jęknięciem, że znowu zaczyna ten temat.
- A ja już ci mówiłam, że tego nie zrobię. Teraz tu jest mój dom i tu będę czekać na twój powrót. A do rodziców będę chodziła w każdej wolnej chwili, gdy nie będziemy grać, zgoda?
- Niech tak będzie. – Nie chciał zaczynać kłótni od nowa. Wiedział, że Ginny jest uparta, tak jak on, i nie ustąpi.
- To, co chcesz na śniadanie? – zapytała i podniosła się, zakładając szlafrok na ramiona.
- Wszystko jedno – odparł. – Zejdę za kilka minut. Muszę się jeszcze spakować.
-----
Gabinet komendanta Akademii Aurorów zalany był przyćmionym światłem naftowych lamp. Na bocznej ścianie wisiał portret rosłego czarodzieja z sumiastymi wąsami, pewnie jakiegoś byłego aurora – wykładowcę Akademii, bo miał na sobie czerwoną szatę, jaką nosili wszyscy ci, których Harry spotkał po drodze, a w ręku trzymał różdżkę gotową do obrony. Marszczył brwi, gdy obserwował młodego czarodzieja stojącego pod nim.
Harry stał przed wielkim biurkiem, przykrytym zwojami pergaminów, za którym siedział starszy mężczyzna. Miał kanciastą twarz i gęstą grzywę białych włosów spadających na ramiona, a ciemne oczy ziały mrozem.
- Pan Potter... – Komendant kilka razy podnosił na niego wzrok i opuszczał na rozwinięty przed nim pergamin, jakby nie mógł uwierzyć w to co widzi. – Mówiłem Gawainowi, że nie przyjmuję na kurs nikogo w połowie roku, ale się uparł, żebym pana przyjął. – Odchrząknął. Chwilę lustrował go od stóp do głów, po czym rozsiadł się wygodnie w fotelu i powiedział: – Akademia Aurorów to nie Hogwart. Nauka tutaj to nie przelewki, a nie będę ukrywał, że pana czeka w tym roku bardzo ciężka praca i wiele wyrzeczeń. Zwłaszcza, że będzie pan musiał podgonić swój rocznik.
- Poradzę sobie – powiedział stanowczo.
- Nie wątpię – mruknął auror, marszcząc brwi. – Wielu chętnych nie wytrzymywało tu długo i tylko nieliczni dotrwali do końca nauki.
- Ja wytrzymam.
Mężczyzna udał, że tego nie usłyszał. Harry odniósł wrażenie, że mężczyzna upajał się straszeniem nowych rekrutów.
- Oprócz zwykłych rutynowych zajęć z zaklęć, obrony taktycznej, eliksirów, będą też takie jak nauka maskowania oraz kradzież i śledzenie. O wszystkim dowie się pan na zajęciach.
- Rozumiem.
- I jeszcze jedno. W każdej chwili może się pan spodziewać ćwiczeń praktycznych, podczas których sprawdzamy umiejętności kadetów. To ma pomóc wykładowcom w określeniu, na jakim poziomie jest dany czarodziej. Głównym zadaniem każdego kadeta biorącego udział w treningu jest ocalenie siebie, ale także ochrona miejsca, w którym akurat się znajduje. Wszystko zależy od podejmowanych decyzji, umiejętności oraz właściwej oceny sytuacji.
- W porządku.
Mężczyzna wstał i wyszedł zza biurka. Był wysoki i dobrze zbudowany, nic dziwnego, że został aurorem. Otworzył drzwi i gestem zaprosił Harry’ego do opuszczenia gabinetu.
- W takim razie zapraszam za mną, panie Potter. Oprowadzę pana po moim królestwie.

Szli długimi korytarzami, a każdy kto ich mijał oglądał się za nimi. Harry nie zwracał na nich uwagi, tylko rozmyślał o tym, co mówił komendant. Gdyby jednak zwrócił, dostrzegłby zaskoczone spojrzenia i tajemnicze uśmiechy kadetów i wykładowców, którzy zacierali ręce na jego widok, i pewnie zacząłby się obawiać, co go czeka.
Mijali sale wykładowe i treningowe. Przez uchylone drzwi zobaczył jak kilkoro czarodziejów i czarownic walczyło ze sobą, a rzucane zaklęcia śmigały naokoło i wbijały się w ściany, pozostawiając stożkowe wgłębienia.
W końcu korytarza znajdowały się dwie windy, bardzo podobne do tych w Ministerstwie Magii. Wsiedli do jednej z nich. Tu jednak odzywał się mechaniczny męski głos, który oznajmiał, co na danym piętrze się znajduje.
Na samej górze, a przynajmniej tak się Harry’emu wydawało, znajdowały się sypialnie. Komendant wskazał na jeden z pokoi, mówiąc:
- Od tej pory to jest pańska sypialnia. Proszę się rozgościć. Ponieważ to pana pierwszy dzień, nie będzie miał pan jeszcze żadnych zajęć, ale od jutra to już co innego. Z pewnością koledzy pana uświadomią.
I odszedł.
Harry odetchnął, otworzył drzwi i znalazł się w środku. Powitały go rozbłyski światła i okrzyk jakiegoś mężczyzny.
- Witam w tych skromnych progach kompana niedoli! Widzę, że Stary trochę ci nagadał zanim cię tu przyprowadził. Nie przejmuj się, to jest jego sposób na powitanie nowego.
- Domyśliłem się – mruknął kwaśno.
Zdjął z ramienia torbę ze swoimi rzeczami i rzucił ją pod najbliższą ścianę, tuż przy drzwiach do małej łazienki. Dopiero teraz mógł się rozejrzeć.
Pokój był wąski. Po obu stronach stały proste łóżka, na jednym z nich, po prawej, siedział niewiele starszy od niego chłopak, opierając się o ścianę i z nogami na łóżku. Na wprost drzwi stał stół i dwa krzesła, a nad nimi znajdowało się okno z widokiem na las; słońce powoli chowało się za drzewami.
Podszedł bliżej oniemiały. Las? W centrum miasta?
- Widzę, że zaskoczył cię widok za oknem – powiedział tamten. – To magiczne okna. Wszędzie tu takie znajdziesz. Podobno mają pomóc nam nie myśleć o niczym innym oprócz szkolenia. Gdyby to naprawdę pomagało... – westchnął. Wstał i wyciągnął do Harry’ego rękę na powitanie. – A tak w ogóle jestem Adam. Adam Campbell.
- Harry Potter.
Uścisnęli sobie dłonie.
- Na Merlina! – wykrzyknął Adam. – Czyli to była prawda! Od samego rana chodziły pogłoski o twoim przybyciu tutaj, ale nikt nie chciał w to wierzyć. Ale numer! I to ja dzielę z tobą pokój! To będzie historia do opowiadania!
Harry skrzywił się lekko. Nie znosił być w centrum wydarzeń. Spojrzał ponownie na las. Ten widok sprawiał, że czuł się tak, jakby stał w sypialni w Dolinie Godryka i wyglądał przez okno. Miał wrażenie, że za chwilę za jego plecami otworzą się drzwi i wejdzie Ginny z uśmiechem na ustach.
Niestety ciągły monolog Adama skutecznie wyprowadził go z błędu, jakby stał przed nim Colin Creevey sprzed lat. Na samo wspomnienie tego chłopaka ścisnęło go w środku.
- ...chyba każdy zna twoją historię. Jesteś legendą, a to nie będzie dla ciebie dobre. Musisz trzymać się na baczności, głównie w trakcie ćwiczeń taktycznych. Wykładowcy lubią znajdować sobie ofiarę, która jest wtedy w największym niebezpieczeństwie. Zwykle to jest jeden z najmłodszych, ale teraz... kiedy ty tu jesteś... pewnie wykorzystają ciebie.
Harry odwrócił się przodem do Adama, krzyżując ręce na piersi.
- Co ty nie powiesz? – mruknął ironicznie.
- No tak. Takie są ich metody nauki. Ale ty tyle razy spotykałeś śmierciożerców, że dla ciebie takie ćwiczenia to będzie pestka. Będziesz najlepszy. A te konfrontacje z Sam-Wiesz-Kim! Ile razy stawałeś z nim twarzą w twarz?
- Nie chcę o tym rozmawiać – powiedział ostro Harry, ucinając rozmowę. – Ani teraz ani nigdy. I ufam, że to rozumiesz. A jeśli chodzi o treningi i ćwiczenia, to mam nadzieję, że poradzę sobie. A teraz, jeśli mogę cię prosić, to pokaż mi, co robiliście do tej pory na zajęciach. Mam wiele do przerobienia, a czasu niewiele.
Adam kiwnął głową i z wielkim entuzjazmem rzucił się po notatki.

Od tamtej pory Harry większość wolnego czasu spędzał w swoim pokoju, albo w niewielkiej bibliotece Akademii, ślęcząc nad notatkami Adama, które pieczołowicie przepisywał, lub nad nowymi zaklęciami, które poznawał na kolejnych zajęciach i wypróbowywał na sali treningowej. Gdyby zobaczył go ktokolwiek z jego przyjaciół, na pewno nie poznałby w nim tego dawnego Harry’ego z Hogwartu. On i książki? Biblioteka? Gdyby nie Hermiona, w Hogwarcie pewnie nigdy by tam nie zajrzał. A teraz nie mógł sobie pozwolić choćby na chwilę wytchnienia.
Już kilka dni po rozpoczęciu zajęć przekonał się, że to nie Hogwart. Każdego poranka budził ich sygnał do treningu i wszyscy zbiegali lub zjeżdżali na sam dół do ogromnej sali gimnastycznej, w której ćwiczyli. Czasami to pomieszczenie zamieniało się w wielką polanę i wtedy musieli wykazać się zdolnościami zdobytymi z wykładów podczas manewrów. 
Czasami docierały do nich informacje, że najstarsi z nich, którzy niedługo mieli kończyć tu naukę, byli wysyłani na pierwsze misje. Harry nie widział w tym nic zaskakującego. Tylko w prawdziwej sytuacji mogli się sprawdzić.
----
Grube krople deszczu bębniły o szybę, a rozbłyski piorunów rozświetlały salon co kilka minut. Za każdym razem, gdy rozlegał się grzmot Ginny podskakiwała w fotelu i odwracała się do okna z wyciągniętą różdżką. Chwilę potem beształa się w myślach, za swoje przewrażliwienie, które przejęła po Harrym.
W pierwszych tygodniach po jego wyjeździe myślała, że zwariuje. Pusty dom, cisza na każdym kroku; nie pomagało nawet włączone radio na Czarodziejską Rozgłośnię Radiową, gdzie, jak się później dowiedziała od Freda i George’a, pracował Lee Jordan, prowadząc wieczorami Ligę Czarodziejskich Hitów.
Od wyjazdu Harry’ego do Akademii Aurorów minęło już prawie pół roku. Korespondowali ze sobą prawie co tydzień, i gdyby nie ciągłe treningi quidditcha i wypady na zakupy z Hermioną i Luną, prawdopodobnie oszalałaby z tęsknoty. A tak nie miała czasu nawet o tym pomyśleć.
Od miesięcy starała się też, by być tutaj jak najmniej. Wszystkim tłumaczyła, że to przez treningi quidditcha, które zabierały jej teraz coraz więcej czasu, bo mecze były coraz częściej i ciągle była w trasie między kolejnymi stadionami. Ale tak naprawdę tymi słowami, próbowała oszukać siebie i uciec przed pustką tego domu. Teraz rozumiała Harry’ego, gdy to ona była na ostatnim roku w Hogwarcie, a on mieszkał tu sam i „uciekał” w pracę.

Zsunęła się z fotela i podeszła bliżej kominka. Mruknęła „Incendio”, by rozniecić ogień i uklękła. Wsypała w płomienie niewielką ilość proszku Fiuu i po włożeniu głowy w kominek, krzyknęła „Nora!”
Po kilku chwilach zobaczyła tak dobrze znaną kuchnię, a w niej krzątającą się matkę.
- Mamo! – zawołała.
Pani Weasley podeszła bliżej i ukucnęła przy kominku, patrząc z troską na córkę.
- Ginny, kochanie, coś się stało? Źle się czujesz? Jesteś strasznie blada...
- Nic mi nie jest – odparła, przewracając oczami. – Szukam Hermiony. Jest tutaj?
- Nie. Przed chwilą z Ronem teleportowali się do siebie do domu.
- Aha – mruknęła cicho, a głośno powiedziała: – to nawet lepiej. W takim razie zajrzę tam.
Chciała się już wycofać, ale mama powstrzymała ją.
- Ginny, czy coś się stało? Masz jakieś złe wieści od Harry’ego?
- Co? – krzyknęła, wciągając nosem trochę popiołu i gęsty dym. Kaszlnęła kilka razy. – Złe wieści? O czym ty mówisz? – Zmrużyła oczy. Czyżby tata się czegoś dowiedział? Może ma inne wiadomości, o których nie wie nawet sam Harry. Przecież główne decyzje wychodzą z Biura Aurorów, a tata pracuje przecież na tym samym piętrze. – Czy tata coś ci powiedział, o czym nie wiem? Coś, co dotyczy Harry’ego?
Molly pokręciła głową.
- Skarbie, przecież wiesz, że tata dowiaduje się o takich rzeczach tylko przez czysty przypadek. Nie podejrzewasz chyba własnego ojca o podsłuchiwanie tajemnic aurorskich, co? – Ginny potrząsnęła głową. – Powiedziałam tak dlatego, bo widzę, że coś cię gryzie, a tym czymś jest to, że tęsknisz za Harrym. Widzę to w twoich oczach, córeczko. Za dobrze cię znam.
Ginny przymknęła oczy. Powoli uspokajała oddech i nerwowe bicie serca.
- Może przyjdziesz do mnie? – zapytała mama, wykorzystując ciszę po stronie córki. – Właśnie zaparzyłam herbaty i upiekłam placek. Taki jak lubisz.
- Dzięki mamo, ale...
- Nie masz czasu dla swojej starej matki – mruknęła Molly. – Wolisz towarzystwo młodych. Rozumiem. To już nie te czasy, gdy przybiegałaś do mnie z każdym, nawet najmniejszym problemem...
- Ależ mamo! – żachnęła się. – To nie tak! Zaczekaj – powiedziała i wstała z kolan, by chwilę później wyskoczyć z kominka w całości. Chwyciła matkę w objęcia. – Kocham cię i zawsze będę wiedziała do kogo mogę zwrócić się o radę.
Pocałowała matkę w oba policzki.
- Moja mała dziewczynka, stała się dorosłą kobietą – szepnęła Molly, ocierając łzy. Pogłaskała delikatnie Ginny po twarzy. – Nawet nie wiem, kiedy to się stało.
- Dla ciebie zawsze będę tą małą dziewczynką, która przybiegała po każdym psikusie Freda i George’a. Tylko, że teraz wiem, jak sobie z nimi radzić.
- Na pewno – powiedziała Molly i wreszcie się uśmiechnęła. – To jak? Napijesz się ze mną herbaty? – zapytała. – Może powspominamy czasy waszego dzieciństwa...
- Bardzo chętnie – odparła z radością. – Tylko poproszę o dużą porcję tego placka.
Usiadły przy stole, zajadając najwspanialsze ciasto, które tylko mama potrafiła upiec.
- A pamiętasz, jak kiedyś Bill i Charlie zjedli całe ciasto i zrzucili to na ciebie? – zaczęła Molly.
Ginny potrząsnęła głową.
- Nie. Kiedy to było?
- Miałaś wtedy może z pięć lat – Molly wypiła łyk herbaty. – Niestety musiałam zostawić cię na chwilę pod opieką tych właśnie nicponi, których uważałam za dorosłych, i zająć się Fredem i George’em, którzy akurat wtedy pokazali swoje możliwości w robieniu figli, wykorzystując do tego ciotkę Muriel, która w tamtych czasach częściej nas odwiedzała.
Ginny parsknęła śmiechem.
- Założę się, że to dlatego przestała nas odwiedzać.
- No, może jeszcze nie wtedy, ale od tego się zaczęło. Ale nie zmieniaj tematu. Ciasto było wiśniowo-czekoladowe i miało być na podwieczorek, ale Bill, który jak wiesz, bardzo lubił wiśnie, wpadł na pomysł, że wysmaruje ci czekoladą rączki i buzię, a sam zje resztę. Charlie miał stać na straży i pilnować, czy ja się nie zjawię. Oczywiście potem wszystko się wydało, bo przecież ty nie mogłabyś tyle tego zjeść, a poza tym wieczorem obu rozbolały brzuchy.
- Pewnie zabawnie to wyglądało – powiedziała zamyślona Ginny.
- Dla mnie to wcale takie nie było. Chcesz to zobaczyć?
- Co? 
Spojrzała niepewnie na matkę, która wyciągnęła różdżkę i krzyknęła:
- Accio album rodzinny!
Wielka, oprawiona w skórę książka przyfrunęła do nich i ułożyła się na stole przed Molly. Otworzyła ją i odnalazła zdjęcie małej rudej osóbki w za dużym o parę numerów swetrze, prawdopodobnie należącym do któregoś z jej braci, i z ubrudzoną buzią. Nagle dziewczynka wystawiła język, a Ginny zachichotała.
- Tylko nie pokazuj tego Harry’emu – poprosiła. – Przynajmniej na razie. Nie wiem, czy jestem gotowa na jego krytykę i porównanie mnie w przyszłości do naszych dzieci. No dobrze – odetchnęła. – A teraz pokaż resztę zdjęć. Muszę się trochę pośmiać z moich kochanych braciszków.
Molly przerzuciła na drugą stronę i obie pochyliły się, wspominając resztę.

2 komentarze:

  1. Ten ostatni fragment-słodki, słodki i jeszcze raz słodki:D Wspaniały, takie lubię najbardziej z Twojego cudownego bloga

    OdpowiedzUsuń
  2. sweet ale sweetaśna ta końcówka

    OdpowiedzUsuń