środa, 28 sierpnia 2013

163. "Gdzie jest mój syn?"

W małym pokoiku w Świętym Mungu panował półmrok, jedynie co jakiś czas błyskawica rozdzierała niebo, oświetlając pomieszczenie. Tak upragniony przez wszystkich deszcz intensywnie obijał się o okiennice. Ginny wyglądająca przez okno po każdym grzmocie lekko podskakiwała, nie mogąc poskładać swoich myśli. Z żalu, bólu i smutku jej serce pękało na pół. Z całych sił powstrzymywała płacz, ale z każdą chwilą było jej coraz ciężej. Jej dwaj mali mężczyźni. Jej synkowie, ukochani chłopcy – James i Albus. Jeden porwany i trzymany pod strażą, nie wiadomo gdzie, dopóki jego tata nie zapłaci złym ludziom, i drugi w ciężkim stanie cierpi i śpi sam na oddziale noworodków w jakiejś szklanej bańce. Obaj z dala od mamy i taty, których w tym wieku najbardziej im potrzeba.
Czuła się bezsilna. Zła na siebie, że nic nie może zrobić, że nie była w stanie uratować Jamesa, ani że nie umie poradzić sobie z rzeczywistością, jaka spotkała ich rodzinę. Rozmyślałaby pewnie i płakała jeszcze długo, gdyby drzwi od jej pokoju nie zamknęły się z cichym kliknięciem. W momencie, kiedy spojrzała przez okno, kolejny błysk rozjaśnił na chwilę pokój i zobaczyła ciemną postać odbijającą się w szybie, a gdy chwilę potem rozległ się grzmot, serce zabiło jej szybciej, a delikatne ramiona męża czule oplotły jej sylwetkę.
– Już jestem.
Gdy się odwróciła, ręce Harry’ego przeniosły się na jej mokre policzki i z niezwykłą czułością otarł kciukami jej łzy. Tak bardzo pragnął zabrać od niej ten ból. Bez słów złapał ją za ramiona i mocno do siebie przycisnął. Schowała głowę w jego koszuli i głośno się rozpłakała. Wziął ją na ręce i zaniósł do szpitalnego łóżka. Usiadł na nim wraz z nią i lekko gładził jej plecy w uspokajającym geście. Pozwolił się jej wypłakać, by napięcie, z dwóch dni w końcu odpłynęło. Wiedział, że nie poczuje ulgi, dopóki nie będzie mogła utulić obu chłopców, ale teraz musiało jej to wystarczyć. Wiedział też, że strach o dzieci rozrywał jej serce... Tak samo jak jemu.
– To już druga noc... – wyszeptała. 
– Wiem. Znajdziemy go i już niedługo wyściskamy Jima za każdą chwilę rozłąki. 
– Co ustaliliście? – zapytała cicho.
Dzisiaj, dzień po otrzymaniu listu z okupem, Harry spotkał się z Markiem Newtonem, Jakiem i Kingsleyem w mugolskiej knajpie w centrum Londynu. Wszystkie inne miejsca były zbyt oczywiste. Nikt z nich nie mógł być pewny czy w ministerstwie i we wszystkich czarodziejskich miejscach Harry nie jest obserwowany i podsłuchiwany przez porywaczy.
– Jake obiecał, że będzie miał oko na każdego gościa Dziurawego Kotła – mruknął – i w razie czego da aurorom sygnał. Na dodatek w pubie Mark posadzi tajniaka. – Ginny spojrzała na niego nierozumiejącym wzrokiem, więc wyjaśnił – auror po zaklęciach maskujących i tym podobnych. Nikt nie będzie wiedział, kim jest naprawdę – dodał, gdy jej spojrzenie zmieniło się w strach. – Niestety ja będę odgrywał najważniejszą rolę...
– A King?
– Pomoże nam jak będzie potrzeba.
Ginny wiedziała, że Harry nie mówi jej wszystkiego, choć pokazał jej zdjęcie od porywaczy. Unikał jej spojrzenia za każdym razem, gdy pytała go o jego zadanie w czasie przekazania okupu, twierdząc, że wszystko jest pod kontrolą. Doprowadzało ją to do frustracji, ale domyślała się, że Harry nie chce jeszcze bardziej jej denerwować. I tak wciąż zamartwiała się ciężkim stanem Ala. Nawet go karmić nie mogła. Codziennie miała odciągany pokarm, który był podawany później malcowi specjalnym dozownikiem. Tak chciała wziąć go na ręce i poczuć jego małe usteczka ssące jej piersi. To był najpiękniejszy czas, gdy w ten sposób karmiła Jamesa. Teraz to powinien być czas Ala. 
Dzisiaj dowiedziała się, że u Albusa wszystko zmierzało ku lepszemu i miała obiecane, że niedługo będzie mogła choć na chwilę wziąć synka na ręce i wreszcie go nakarmić. Tylko kiedy ma być to „niedługo”?
– Jutro mam wyjść do domu – oznajmiła.
Harry odsunął się lekko, by na nią spojrzeć. 
– Już jutro? A co z Albusem?
– On... musi jeszcze tu zostać. Jest jeszcze za słabiutki, by mógł iść ze mną. Tu ma dobrą opiekę uzdrowicieli – powiedziała łamiącym się głosem. – Tylko, że ja nie chcę jeszcze wychodzić. Nie chcę go zostawiać tutaj samego. Poza tym... – jej gardło ścisnęło się z bólu - ...nie czuję się na siłach, by zobaczyć pusty pokoik Jamesa. Harry, powiedz, że to tylko koszmar, zły sen, z którego tylko wystarczy się obudzić, proszę... Powiedz, że Jim jest w Norze z moją mamą... a my szykujemy dla niego wspaniałe przyjęcie urodzinowe...
Harry przygarnął ją do siebie jeszcze mocniej.
– Bardzo bym tego chciał, Ginny. Naprawdę bym tego chciał.
Harry spędził noc na rozkładanym łóżku w szpitalnym pokoiku Ginny. W ogóle nie zmrużył oka. Ginny też nie spała. Kręciła się z boku na bok i cicho łkała. Zasnęła dopiero, gdy Harry położył się obok niej i objął ją ramionami. Sam też zasnął.
O świcie obudził go jej krzyk. Objął ją i mocno przytulił, kołysząc w ramionach. Delikatnie położył dłoń na jej ustach, szepcząc uspokajająco. Poderwała się, a jej krzyki ucichły stłumione dłonią Harry’ego. Spojrzała na niego z przerażeniem.
– Widziałam go... – wychrypiała. – Widziałam Jima. Trzymałam go na rękach, ale on nie reagował... 
Harry jej nie puszczał. Usiadł na łóżku, trzymając ją i kołysząc, jakby była małym dzieckiem, przyciskając usta do jej czoła. 
– Cii... – szeptał miękko. – To tylko nocny koszmar, skarbie. Nie zwracaj na niego uwagi.
– Nie wytrzymam dłużej – załkała żałośnie, po czym schowała twarz w jego koszuli. – Chcę go zobaczyć i uściskać... Jeszcze trochę i oszaleję... 
– Już niedługo Jim będzie z nami – powiedział cicho, kładąc dłoń na jej plecach. 
Gdy myślał, że ponownie zasnęła, wymknął się na chwilę do izolatki Albusa. Stojąc i opierając się o magiczną bańkę obiecał synowi, że jeszcze dzisiaj obaj bracia się zobaczą. Ginny obserwowała go z progu.
– Jemu obiecujesz, a co ze mną? – zapytała.
Harry odwrócił się. Podszedł do niej, wziął jej twarz w swoje dłonie i powiedział:
– Ciebie zapewniam, że dzisiaj nasz koszmar się skończy.
Po czym pocałował ją w usta.
– Tylko bądź ostrożny i nie szarżuj – poprosiła. – Po tym, co zobaczyłam w nocy boję się, że zrobią coś Jimowi. Dlatego błagam, nie rób niczego, co mogłoby tamtych zdenerwować. Chcę odzyskać Jima całego i zdrowego. Ciebie też.
------ 
Harry miał wrażenie, że Dziurawy Kocioł był jeszcze bardziej zatłoczony niż zwykle. Zaraz po wyjściu z kominka poprawił kaptur od peleryny, który zasłaniał mu niemal całą twarz. W ręku ściskał niewielki worek, który miał powiększyć, gdy będzie wkładał okup do pojemnika. Rozejrzał się po zebranych gościach pubu – w najciemniejszym kącie siedział człowiek, tak jak on z twarzą przykrytą kapturem – albo utajniony auror, albo porywacz, a może po prostu zwykły klient. Przy barze stał Jake. Był zbyt zajęty, by mógł dostrzec coś niepokojącego. 
Nie zwracając niczyjej uwagi przemknął ukradkiem w stronę tylnego wejścia i wyszedł na maleńkie podwórko. Odetchnął z ulgą, kiedy został sam. 
Spojrzał na pojemniki na śmieci. Znalazł ten, o którym mówili porywacze i podniósł pokrywę. Na spodniej stronie przyczepiona była ulubiona zabawka Jima i list z wiadomością. 

Nie posłuchałeś nas i spotkałeś się ze swoimi kumplami. Ta maskotka to ostrzeżenie. Jeśli na worek nałożone są zaklęcia lokalizujące, już nigdy nie zobaczysz swojego syna.
Jeśli na Tobie są jakieś zaklęcia – bachor zginie.
Odłóż worek na miejsce i weź zabawkę. Od tej pory masz słuchać każdego naszego polecenia. Inaczej Twój bachor zginie.

Harry zacisnął rękę na papierze i spojrzał na zabawkę. Ukochany Dziobek Jima. Był całkiem zniszczony. Głowa trzymała się na ostatniej nitce, a z wewnątrz wylatywały skrawki waty, umoczone w jakiejś ciemnej cieczy. Krew?
Sięgnął po niego ręką i w tej samej chwili, w której dotknął zabawki poczuł silne szarpnięcie w okolicy pępka. Świstoklik zabrał go w nieznane.
------- 
W małym, zaciemnionym pokoju rozlegał się rozdzierający płacz dziecka. Niespełna roczny chłopiec siedział w kojcu otoczony magiczną blokadą. Młoda kobieta próbowała na siłę go nakarmić.
– Jedz! Albo się zamknij, gówniarzu! – krzyknęła.
Niestety po każdym jej krzyku mały zaczynał płakać jeszcze bardziej. 
– Czy ten bachor może się w końcu zamknąć? – zawołał starszy mężczyzna, który wszedł do środka. – Głowa mnie już boli od tego krzyku.
– Próbuję wszystkiego, ale mały nie chce się uspokoić.
– To staraj się bardziej. Jesteś kobietą, więc powinnaś wiedzieć, co robić z takimi szczeniakami.
– Ale ja nienawidzę dzieci – warknęła – i nie wiem, co im potrzeba. Gdybyś nie zabrał mu tej zabawki, pewnie by zasnął. 
– Musiałem postraszyć Pottera. Teraz zrobi wszystko, co mu rozkażemy, bo będzie się bał o swojego dzieciaka. – Mężczyzna wyciągnął spod szaty małą fiolkę i podał go dziewczynie. – Tu masz silny eliksir uspokajający. Podaj go bachorowi i będzie spokój. 
Kobieta odwróciła się z zamiarem podania mikstury chłopcu. Ten, jakby wyczuwając, że grozi mu niebezpieczeństwo, zaczął płakać jeszcze głośniej, a od niego rozeszła się falami niczym niepowstrzymywana magia. Pierwsze fale były ledwo wyczuwalne, ale każda następna nabierała mocy. Dziewczyna odskoczyła dwa kroki do tyłu. 
– Co to było?
– Dziecięca magia obronna. Lepiej zajmij się tym, co masz robić. 
Kobieta unieruchomiła dziecko, zrobiła tak jak jej powiedział i chłopiec w końcu zasnął.
– Dobrze – powiedział mężczyzna. – Pilnuj małego, bo jest naszą kartą przetargową. Ja muszę załatwić sprawę z Potterem.
– Nie wiem, czy to dobry sposób. Potter może i zrobi co powiesz, ale potem może się zemścić...
– Wziąłem ciebie do opieki nad tym bachorem, a nie do prawienia mi kazań – warknął. – Ta kasa to moja emerytura, której Potter mi odmówił, aresztując mnie. 
To powiedziawszy, mężczyzna odwrócił się i wyszedł.
----- 
Ginny nie potrafiła oderwać wzroku od kruszynki leżącej w inkubatorze. Choć od rana mogła już wyjść z Munga, wciąż przebywała na oddziale dla noworodków. Nie chciała go opuszczać. Jedynie silna potrzeba skorzystania z toalety zmusiła ją do opuszczenia miejsca przy synku. Idąc korytarzem zobaczyła przy wejściu bratową.
– Hermiono, co ty tu robisz? Wszystko w porządku? – zapytała, gdy uściskały się na powitanie.
– To raczej ja powinnam pytać, czy z tobą...
Ginny pokręciła tylko głową.
– Dobrze wiesz, że nie. Od wyjścia Harry’ego dzisiejszego ranka, czuję się jakoś tak... nieswojo. 
– To dzisiaj jest termin przekazania okupu! – zawołała, tłumiąc krzyk przez zakrycie dłonią ust. Ginny przytaknęła. – Słodki Merlinie! 
Nagle Ginny poczuła gwałtowny ucisk w klatce piersiowej. Był tak silny, że ugięły się pod nią kolana i gdyby nie Hermiona i uzdrowiciel, który akurat przechodził obok, wylądowałaby na podłodze. 
– Co się stało? – zapytała Hermiona z troską, pomagając przyjaciółce usadowić się na krześle wyczarowanym przez uzdrowiciela. Mężczyzna podał jej eliksir uspokajający.
– Nie wiem... – odparła cicho Ginny, z trudem łapiąc oddech. – Poczułam się tak, jakby stało się coś złego – dodała i mimowolnie pomyślała o Harrym i Jamesie.
Hermiona zrozumiała natychmiast jej myśli.
– Wrócą obaj, zobaczysz. Jeszcze dzisiaj będziesz tulić ich obu.
– Obyś miała rację. Co z Verity? – zapytała, zmieniając temat.
– Wczoraj urodziła Freda Juniora. Mama jej pomaga. 
Ginny odetchnęła z ulgą.
– Czyli Fred i George postawili na swoim – mruknęła z przekąsem. – I tylko ty zostałaś z naszej piątki. Przepraszam, że znowu to ja byłam pierwsza... 
– Ginny, to nie jest twoja wina. Też bym chciała rodzić razem z tobą, ale...
Jej protest przerwał biegnący korytarzem mężczyzna. Ginny podniosła się z krzesła i spojrzała na aurora, który zatrzymał się przy niej.
– Ginny... – wydyszał.
– Mark? Co się stało?
Mężczyzna nie odpowiedział. W jego spojrzeniu było jednak coś tak niepokojącego, że serce Ginny na moment zamarło.
– Harry...? James...? – odgadła. Jej głos zabrzmiał tak obco, że przez moment zwątpiła, że należał do niej.
Mark położył jej dłonie na ramionach.
– Wysłuchaj mnie spokojnie... – poprosił.
Nim Newton zdążył powiedzieć coś więcej, Ginny osunęła się na podłogę...
----- 
Harry pojawił się na środku jakiejś polany i natychmiast padł na ziemię, by uniknąć lecących w jego stronę śmiercionośnych zaklęć. Schował pod szatę maskotkę Jima, automatycznie wyciągając różdżkę, którą wyczarował tarczę. Ostrożnie podniósł głowę i rozejrzał się. Nie znał miejsca, w którym się znalazł. Leżał na spękanej ziemi z rzadka porośniętej wyschniętą trawą i otoczoną lasem. Spomiędzy drzew po przeciwnej stronie wyszło kilku zamaskowanych ludzi. Szli na całkowitym luzie, pewnie uznali, że dostał jednym z zaklęć. Wystrzelił Expelliarmus, które trafiło jednego napastnika z taką siłą, że jego ciało poleciało dobre kilka metrów do tyłu, nim uderzyło w drzewo. Poderwał się i zaczął wymianę ognia z pozostałymi. Różnokolorowe zaklęcia śmigały w obu kierunkach, większość z tych, odpalonych przez przeciwników, rozbijały się o jego tarczę, ale od czasu do czasu pojawiały się niewybaczalne. Harry uchylił się przed zaklęciem torturującym, niestety trafiło go kolejne. Zawył z bólu i upadł na ziemię.
– Poddaj się, Potter! Jesteś sam a nas jest trzech. 
– Gdzie jest Jim? – zawołał, z trudem podnosząc się na rękach. – Gdzie trzymacie mojego syna? Oddajcie go! To tylko małe dziecko!
– Jeśli chcesz go jeszcze zobaczyć żywego, to lepiej nas posłuchaj, inaczej to on zobaczy swojego ojca w kawałkach. 
Harry otworzył usta, by się sprzeciwić, ale któryś z nich rzucił Silencio i jego protest okazał się bezgłośny. Mężczyźni roześmiali się nieprzyjemnie.
Jeden z nich podszedł do niego i jednym sprawnym ruchem wykręcił mu rękę w nadgarstku, sprawiając, że różdżka wypadła mu z dłoni. Mężczyzna kopnął ją, żeby nie była w zasięgu rąk Harry’ego i wbił swoją różdżkę w jego gardło. 
– Jak będziesz grzeczny, to może się zastanowimy. A teraz czołgaj się – rozkazał, wymierzając mu cios w żebra.
Harry posłusznie zaczął pełznąć w stronę, z której przyszli. Nie było mu łatwo, bo napastnik skrępował mu na plecach oba nadgarstki, więc co chwila lądował twarzą w suchej ziemi. Spomiędzy drzew wyłoniła się zakapturzona postać, która podeszła do nich i chwyciła Harry’ego za włosy, ciągnąc go boleśnie do góry.
– I co Potter? Jak to jest być zdanym na naszą łaskę? 
Harry próbował się wyrwać, ale nie był w stanie się uwolnić. Znał ten głos. Mężczyzna pociągnął go jeszcze mocniej, a inny uderzył go z całej siły w twarz. Jego głowa mimowolnie odskoczyła w bok. 
– Przywiążcie go – padł rozkaz.
Silne ręce uniosły Harry’ego z ziemi za włosy i popchnęły w stronę drzew. Szedł, powłócząc nogami, aż wreszcie wpadł na któryś z pni. W tej samej chwili, w której uwolnili mu nadgarstki, jego ramiona wzniosły się samoczynnie nad głowę tak wysoko, że prawie krzyknął z bólu. Poczuł jak liny mocno przytrzymują go w miejscu. Pociągnął lekko za sznury, próbując ocenić swoje położenie. Jakby w odpowiedzi na jego ruch, liny jeszcze bardziej zacieśniły się na jego nadgarstkach, niemal tamując krążenie krwi.
– Na sznury nałożonych jest kilka zaklęć, więc lepiej żebyś się nie ruszał. Choć jak dla mnie nie ma znaczenia, jak umrzesz.  Wiesz kim jestem?
Harry przytaknął. Otworzył usta, ale nie zdołał się odezwać. 
– Wybawiciel naszego świata pragnie coś powiedzieć – zaszydził mężczyzna, celując w niego różdżką. Pozostali się roześmiali. – Finite
– Pieprzony zdrajca! – Harry splunął na niego. – Ilu byłych śmierciożerców jest na twoich usługach? A w ilu kieszeniach siedziałeś przez te wszystkie lata i utrudniałeś mi ich złapanie? I gdzie jest mój syn? Co z nim zrobiłeś?
Mężczyzna zacmokał i pokręcił głową. 
– Z takim nastawieniem nigdy go nie odzyskasz, Potter. 
– Zgnijesz w Azkabanie, Robards. Gwarantuję ci to.
– Naprawdę sądzisz, że te twoje śmieszne oskarżenia mnie przestraszą? Byłem aurorem, kiedy ty jeszcze sikałeś w pieluchy, jak teraz twój szczeniak, więc nie podskakuj. Jesteś dla mnie nikim, gówniarzu. Wielki Potter, Wybawiciel świata czarodziejów, bla, bla, bla... Może i pokonałeś Sam-Wiesz-Kogo, ale nie czyni to z ciebie aurora. Gdyby nie Shacklebolt, nigdy nie zgodziłbym się byś trafił do Biura. A teraz ty, za zgodą ministra, pozbywasz mnie stanowiska. I dziwisz się, że jestem wściekły? 
Skierował na niego różdżkę i zaczął strzelać różnymi klątwami. Zaklęcia tnące, żądlące i w końcu niewybaczalne, jedne po drugich trafiały w unieruchomione ciało Harry’ego.  
Gdy wreszcie opuścił różdżkę jeniec nie miał nawet skrawka ciała, który byłby nietknięty. Robards uwolnił ledwo przytomnego Harry’ego, który nie mogąc utrzymać się na nogach, upadł na ziemię u jego stóp.
– Zabierzcie to ścierwo z dala od moich oczu i podrzućcie w pobliżu ministerstwa – rozkazał Robards, kopiąc po raz ostatni Harry’ego w brzuch. – I powiedzcie tej małej Jill, że ma zabić dzieciaka.
------ 
Zapadał zmierzch. Na ulicy Pokątnej sprzedawcy zamykali swoje sklepy, kończąc kolejny dzień targowy. Powoli ulica się wyludniała. Młoda kobieta z dzieckiem na ręku wybiegła z ciemnej Alei Śmiertelnego Nokturnu i skierowała się w stronę kolorowej wystawy bliźniaków Weasley. Wbiegła do sklepu i posadziła chłopca na ladzie. Dzieciak zaczął płakać.
– Zaraz ktoś się tobą zajmie – szepnęła i, zostawiając go samego, podbiegła do drzwi. 
– Hej! Zaczekaj! – krzyknął za nią Fred, który w tym samym momencie wyszedł z zaplecza, przywołany dźwiękiem dzwonka. Zerknął na płaczącego malca, rozpoznając w nim swojego siostrzeńca. – James? – spytał zaskoczony i od razu zawołał w stronę kantorka: - George! Zajmij się Jimem i powiadom aurorów, ja muszę złapać tamtą dziewczynę.
Wyciągnął różdżkę i wybiegł. Na Pokątnej zapalały się gazowe lampy, rozświetlając ulicę. Zobaczył jak dziewczyna skręca na Nokturn.
– Stój! – zawołał. – Impedimento! Incarcerus! 
Dziewczyna zwolniła, a gdy magiczne liny oplotły jej ciało, upadła na ziemię. Fred dobiegł do niej, chwycił za ramiona i posadził pod ścianą. 
– Kim jesteś? Co Jim robił u ciebie? Odpowiadaj! – Potrząsnął nią.
Dziewczyna skuliła się i zaczęła płakać. 
– Nie róbcie mi krzywdy! To tamci mnie zmusili... Ja nie chciałam...
– Kim są „tamci”?
Na ulicy pojawili się aurorzy. Jeden z nich podszedł bliżej i klepnął Freda w ramię.
– Panie Weasley, proszę ją puścić. My się już nią zajmiemy. 
– Ale to ona przyniosła Jamesa do mojego sklepu. Chcę się dowiedzieć, co robiła z synem mojej siostry! 
Mężczyzna spojrzał na niego zaskoczony.
– Jamesa? 
– Mój siostrzeniec, James Potter, porwany syn...
– Tak, tak... Syn Harry’ego i Ginny. Wiem. – Auror pokiwał głową. – Gdzie jest teraz chłopiec? 
– Z moim bratem. W sklepie.
– To dobrze. Trzeba oddać go rodzicom. 
– Ja to zrobię – rzucił od razu Fred.
– Dobrze. – Auror odwrócił się do siedzącej kobiety. – A ciebie zabieram do ministerstwa. Tam odpowiesz na kilka pytań.
Dziewczyna pokiwała skwapliwie głową.
– Powiem wszystko, tylko nie wysyłajcie mnie do Azkabanu, proszę. Ja nie chciałam nikogo skrzywdzić.
– O tym porozmawiamy w ministerstwie.
Mężczyzna chwycił ją za ramię i deportował się.
------- 
Harry przetoczył się na plecy i jęknął z bólu. Czuł chyba każdy mięsień, każdą kosteczkę. Spróbował wstać, ale całe ciało odmówiło mu posłuszeństwa i upadł ponownie. W końcu podniósł się i usiadł, opierając się o ścianę budynku. Otworzył oczy i rozejrzał się. Znajdował się wśród pojemników na śmieci w jakiejś wąskiej uliczce. Wokół panowała ciemność. Był sam.
Wstał ciężko i, opierając się o jeden z pojemników, przeszukał kieszenie. W wewnętrznej znalazł zniszczoną maskotkę.
– Jimmy... – jęknął, gdy przypomniał sobie ostatnie słowa Robardsa: „Powiedzcie tej małej, że ma zabić dzieciaka.”
Przytulił maskotkę do serca, skulił się, jakby ostrze przecięło mu wnętrzności i zawył z bólu. Stracił synka. Ginny mu tego nigdy nie wybaczy.
U wylotu uliczki pojawił się jakiś mężczyzna, który poświecił w jego stronę światłem z różdżki. Podbiegł i uklęknął przy Harrym, który wyglądał fatalnie. We włosach miał trawę, jego koszula i spodnie były podarte i odsłaniały zakrwawiony tors.
– Potter? To ty? Słodki Merlinie! Jesteś ranny!
Harry dopiero po jakimś czasie zorientował się, że tamten coś do niego mówi. Podniósł na niego wzrok.
– Mark... Straciłem Jima... Ginny i reszta mnie za to znienawidzą... On nie żyje... To był Robards... – Wiedział, że mówi trochę nieskładnie, ale słowa same wypływały z jego ust. – Kazał komuś zabić mojego Jima...
– Wstawaj, Potter. Zabiorę cię do Munga. Jakiś magomedyk powinien cię obejrzeć.
Pomógł Harry’emu się podnieść. Zarzucił sobie jedną jego rękę na ramiona i pociągnął go w stronę głównej ulicy. 
– Nic mi nie jest – zaprotestował Harry.
– Taa, jasne – prychnął Mark. – A to nie jest krew tylko sok pomidorowy. – Pociągnął lekko za fragment koszuli Harry’ego.
– Nie mam różdżki. Rozbroili mnie...
– Tym zajmiemy się potem. Trzymaj się.
Pojawili się w poczekalni szpitala. Ktoś zawołał uzdrowiciela, który natychmiast pojawił się przy nim, zerwał mu koszulę i zaczął badać jego klatkę piersiową. Harry odetchnął z ulgą, gdy zaklęcia uzdrawiające zaczęły działać. 
– Wszystko będzie w porządku – powiedział medyk. – Za jeden, dwa dni będzie pan wyleczony. Musi się pan teraz położyć i odpocząć.
– Teraz to ja muszę zobaczyć żonę i syna.
Tak jak się spodziewał Ginny stała w pokoiku izolatce przy magicznej bańce. Usłyszała jego kroki i odwróciła się. Nie musiała o nic pytać. Krew na jego koszuli wystarczyła. Zacisnęła dłonie w pięści, podbiegła do niego i zaczęła go bić po klatce piersiowej.
– Gdzie jest mój syn? Gdzie jest Jim? Zabiłeś go!
Harry chwycił ją za nadgarstki i próbował przytulić, ale ona odtrąciła jego dłonie i odwróciła się od niego. 
– Nie chcę cię widzieć. 
– Nie tylko ty straciłaś... – rzucił Harry szorstko, ale w tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi.
Podszedł do nich i otworzył je. W progu stał Fred z zapłakanym małym chłopcem wczepionym w jego ramiona.
– Czy to tutaj są rodzice tego zapłakanego kolegi? 
Ginny odwróciła się zaskoczona. Wyciągnęła ręce i na drżących nogach podeszła do brata.
– Synku! 
Wzięła Jamesa z rąk Freda i przytuliła go do siebie.